Poniżej krótka relacja z fotowyprawy do Toskanii, w której miałem przyjemność brać udział jako przewodnik. Żeby nie było nudno, zabrałem ze sobą moich przyjaciół, Indianina Zachmurzoną Twarz i Indianina Deszczową Twarz. Obaj spisali się na medal – mieliśmy taką pogodę, jakiej najstarsi Toskańczycy nie pamiętali. Raz lało, innym razem grzmiało, a później wychodziło piękne słońce, oświetlające umyte plenery kryształowym światłem. I o to chodziło 🙂
Zaczęliśmy „rozgrzewkowym” świtem w okolicach hotelu:
Akcja wymagała dreptania po polach, skutkiem czego po kilku minutach nasze buty wyglądały jak gliniane bryły. Kiedy wróciliśmy do hotelu na śniadanie, signora była bliska zawału (nie doszła do siebie już do końca naszego pobytu).
Inny plener mieliśmy na polach przy słynnej grupie cyprysów:
Tu dla odmiany trzeba było przebiegać przez ruchliwą szosę, ewentualnie wspiąć się polną drogą na wzgórze (znacznie lepsze rozwiązanie):
Pod Montepulciano powitały nas atrakcyjne mgiełki, choć nie mniej ciekawa była góra ślimaczych skorupek, z których można było komponować „ponadczasowe kadry”:
W samym Montepulciano jedna z Uczestniczek sprawdziła organoleptycznie solidność dzwonu na poniższej wieży:
Ujmując precyzyjniej, było to „głowoleptycznie” – później mieliśmy przemiłe spotkanie z aptekarzem (ugościł nas w czasie sjesty, co we Włoszech można uznać za sensację) i „leczniczą” kawę ze słodyczami na balkonie zabytkowej knajpy, z bajecznymi widokami.
W Sienie, następnego dnia, Indianie przejawili nadgorliwość: lało cały dzień i nic a nic się nie przejaśniło:
Dlatego szybko uciekliśmy do katedry, której wnętrze rozwala, powala i ogłupia swoją urodą, czyli – jakby to ujął Anglik – jest całkiem przyzwoite:
Najweselej było w Pitigliano. Autobus wysadził nas na parkingu, po czym – gdy odjechał na parking zewnętrzny (i nie było już można się do niego schować) – spadła na nas ściana wody. Zostaliśmy przemoczeni w ciągu kilkunastu sekund, dzięki czemu hurtowo zaliczyliśmy Ice Bucket Challenge. Za to gdy przestało padać, mokre zaułki wyglądały znacznie ciekawiej niż zwykle:
A gdy wracaliśmy na punkt widokowy, wyszło słońce, oblewając stare miasto czyściutkim światłem:
Tego samego dnia wieczorem zaliczyliśmy jeszcze Orvieto ze słynną katedrą:
A następnego pojechaliśmy do słynnego San Gimignano, żeby zobaczyć „średniowieczny Manhattan”. Oczywiście lało i niebo było do niczego:
Trzeba było przebłagać duchy dobrej pogody za pomocą kawy i panforte:
Udało się dość szybko i zaczęło się fotograficzne szaleństwo:
Trwało aż do wieczora, bo w końcu zrobiło się ładnie. I tak już zostało aż do końca. Toskania pokazała nam różne swoje oblicza, nie tylko to słoneczne, do którego wszyscy są przyzwyczajeni. I dobrze, przynajmniej mamy zdjęcia jakie trudno tu zrobić. Mieliśmy szczęście!