Najsłynniejszy szkocki zamek jest żelaznym punktem programu podczas naszych fotowypraw. Do tego stopnia, że zazwyczaj fotografujemy go w różnych warunkach oświetleniowych: na przykład za dnia i wieczorem, kiedy jest ładnie podświetlany. No właśnie, podświetlany…
Tym razem też przyjechaliśmy o stosownej porze, rozstawiliśmy się ze statywami i czekamy. Obok to samo robiła inna grupka fotografów, rozmawiająca w podejrzanie swojskim języku. Okazało się, że to Czesi, więc wdałem się w pogawędkę. Jeden z nich mówił nawet po polsku. Kiedy powiedział, z której części kraju pochodzi, pochwaliłem się, że znam miejscówki w Czeskim Średniogórzu, czym sprawiłem mu dużą radość (taki jestem mądry, bo organizowaliśmy tam fotoweekend).
Czechy Czechami, tymczasem robiło się coraz ciemniej, a zamek nic. Czarna bryła, coraz mniej widoczna na tle zatoki. Zmrok zapadał, a szanse na zdjęcia malały…
W końcu mnie to wkurzyło. To tu stoją fotograficzni herosi z dwóch bratnich narodów, a tym się nawet nie chce światełek zapalić? Rozumiem, że Szkoci są oszczędni, ale nie przesadzajmy. Rzuciłem do naszych coś w rodzaju „nie składajcie statywów” i poszedłem do minibusa. A potem podjechałem nad wodę i przywaliłem w zamek drogowymi światłami. Po chwili podjechał do mnie jeden „lokals” i zrobił to samo. Efekt wizualny akcji może nie był zachwycający, przynajmniej na początku. Chwilę potem zamek jednak zapłonął pięknym, pomarańczowo-czerwonym podświetleniem, wydobywającym całą jego urodę. Najwyraźniej Pan Świateł zmitygował się i grzecznie je włączył. Oczywiście mogło być też tak, że zawsze włączał o tej porze, ale w naszej opowieści nie bierzemy tej opcji pod uwagę 😉
W każdym razie była to ostatnia chwila na zdjęcia. Dziesięć minut później niebo zrobiło się czarne, a nam pozostało spakować się i pojechać na well-deserved kolację.