Trzecia fotowyprawa w Dolomity i do Wenecji stała pod znakiem ciekawego światła. W Dolomitach trafiliśmy na bardzo dobre, a w Wenecji było… zmienne. W tym wpisie skupię się na górach. Po raz pierwszy byliśmy tu jesienią i to był chyba dobry wybór, zważywszy że mniej więcej w tym samym czasie Dolomity eksplorowali tacy fotografowie jak David duChemin, czy Daniel Kordan.
Poranek na łąkach był początkowo bezwidokowy, a mi nie pozostawało nic innego, jak tłumaczenie, gdzie za chmurami schowany jest Monte Pelmo:
W końcu jednak się pokazał („O kurde, ale wysoko!”). A fakt, że tylko w kawałku dodawał mu tajemniczości:
Światło zmieniało się błyskawicznie, co można było dostrzec nawet za warstwą chmur:
Po śniadaniu wjechaliśmy kolejką na wysokość ponad 2700 m n.p.m. To był dobry pomysł – okazało się, że prawie całe Dolomity są pod chmurami, a my nad. Z pierzastego morza wyrastały tylko najwyższe szczyty. Na szczęście taki stan trwał długo i po początkowej bieganinie szaleńcze pstrykanie zamieniło się w spokojne komponowanie kadrów (na poniższy załapały się też Alpy z austriackiego Tyrolu):
Dla uzyskania lepszej perspektywy niektórzy ryzykowali spacery nad samą przepaścią (ten pomarańczowy to nasz):
A wieczorem wybraliśmy się nad jezioro Misurina. Zachody słońca bywają tu bardzo subtelne, pocztówkowo-kolorowe albo… żadne. My mieliśmy do czynienia z tym pierwszym wariantem, bardzo miłym dla oka:
Z Dolomitów ruszyliśmy do Wenecji. Ale to już zupełnie inna historia…