Kategorie
Aktualności

Pozdrowienia z Czech.

Pogranicze Czech i Moraw to miasteczka jak ze snu, barokowe (!) chaty wiejskie, Pilsner i Budweiser, dwie elektrownie atomowe, zamki nad przepaściami i… częste oberwania chmur. Właśnie wróciłem z wieczornej sesji w Czeskim Krumlowie: statyw mokry, aparat mokry, ja mokry i bruk na ulicach też mokry, dzięki czemu elegancko odbijają się w nim światła latarń.
Notka “idzie” ze smartfona, więc nie ręczę za jej layout. Na zdjęciu barokowa wioska Holašovice z kilkusetletnimi chałupami pod opieką UNESCO.

image

Kategorie
Aktualności

Najgorszy zawód świata

Jezioro Chamo jest bodaj największym akwenem etiopskiej części Wielkiej Doliny Ryftowej. To bardzo piękne miejsce, z pofałdowanymi brzegami porośniętymi gęstą roślinnością – najlepiej podziwiać je z krawędzi skarpy doliny, gdzie ulokowało się miasto Arba Minch (samo w sobie dość wstrętne, nawiasem mówiąc). Przyroda rozwija się tu bez ograniczeń – dotyczy to też ryb, które świeżo po złowieniu trafiają na lokalne targowisko albo do ulicznej smażalni (palce lizać!).

            No właśnie – po złowieniu. Tu docieramy do tytułu wpisu. Ryby łowią – jak nietrudno się domyślić – rybacy. To bardzo prestiżowy zawód: rybak zarabia miesięcznie ok. 500 dolarów – kasa, o jakiej miejscowy bankier albo lekarz mogą tylko pomarzyć. Jednak musi na nią ciężko zapracować. Sieci zakłada i wyciąga stojąc po pas w wodzie, albo wypływa daleko od brzegu na chybotliwej konstrukcji łodziopodobnej (widać te 500 dolarów na łódź nie wystarczy).

            W czym problem? W tym, że w turystycznych folderach Chamo opisywane jest jako najlepsze miejsce w Afryce do obserwacji krokodyli (jest tu nawet miejsce zwane Crocodile Market, gdzie w niektórych porach dnia gromadzą się ich setki). Drugi problem to przejrzystość wody, a raczej jej brak. Pod tym względem Chamo stanowi przeciwieństwo Bajkału – widoczność nie przekracza kilkunastu centymetrów. Oznacza to, że krokodyl może niezauważony podpłynąć do rybaka i… chaps. Jakby tego było mało, są tu też hipopotamy. Te poczciwie wyglądające góry mięsa potrafią być zaskakująco szybkie, a ludzi atakują częściej niż lwy.

            Śmiertelność wśród rybaków z Arba Minch i okolic wynosi kilka osób rocznie. Jeśli ktoś będzie jadł rybę w tutejszej restauracji, warto pamiętać w jakich warunkach została złowiona.

            Na zdjęciach rybacy i krokodyl z jeziora Chamo (na szczęście byli daleko od siebie).

Kategorie
Aktualności

Dumny i blady

Z radością informuję wszystkich zainteresowanych o moim pierwszym razie Wink W sierpniowym numerze DFV po raz pierwszy (ciekawe czy ostatni) wydrukowano mój tekst. Zważywszy, że jest to z grubsza najlepsza gazeta fotograficzna w Polsce, a ja jestem zdeklarowanym fotograficznym antyartystą, to całkiem spory sukces. Gdybym nie mieszkał w zimnokrwistej Wielkopolsce to pewnie przeleciałbym się po sąsiadach, żeby im pokazać. Utwór poświęcony jest bułgarskim górom i robieniu w nich zdjęć. Opisałem kilka miejsc w trzech pasmach: Rile, Pirynie i Rodopach. Wbrew pozorom, ten region nie jest zarezerwowany tylko dla zdeklarowanych górołazów – do wielu ciekawych obiektów można dojechać samochodem albo kombinacją autobusów i wyciągów krzesełkowych. Jego piękno znane jest na razie tylko nielicznym – przynajmniej jeżeli chodzi o obcokrajowców, bo mieszkańcy bliskiej Sofii chętnie wylegają tam na weekendy.

Teraz pozostaje mi tylko namówić Ewę i Piotra na bałkańską fotowyprawę 😉

Na zdjęciu mój autoportret w górach Riła, zrobiony – jak widać – “z ręki” 🙂

Kategorie
Aktualności

Ziemia jest płaska…

… chociaż nie wszędzie. Nawet w Wielkopolsce, raczej mało górzystej, znajdują się różne przyjemne wypukłości, jak np. Francuskie Góry, czy, za przeproszeniem, Góry Kobyleckie. Te pierwsze to łańcuch piaszczysto-sosnowych wydm na obrzeżach Puszczy Noteckiej, niedaleko Sierakowa. Nazwa pochodzi od opowieści o sunących na Moskwę wojskach napoleońskich, które nie mogły przepchać tędy swoich armat. Ponoć miejscowi chłopi pomogli im, robiąc wykopy i wykładając je belkami. Puszcza Notecka jest sucha i piaszczysta nie tylko w tym miejscu, dlatego czasami wybuchają tu pożary. Najbardziej znany był ten w 1992 r., kiedy przecinającą las linią kolejową przejechał pociąg z zatartą osią, wzniecając ogień na gigantycznym obszarze (drugi największy pożar lasu w Polsce po II wojny światowej). Akcja strażacka na wiele się nie zdała – pewnie spłonąłby cały las, gdyby nie gwałtowna ulewa po kilku godzinach, która uporała się z ogniem w kwadrans. Dwa lata później na półpustynnym pożarzysku samotnie wykonywałem prace geodezyjne. To był afrykański lipiec 1994 r. – ponad 40°C, zero cienia i katorżnik Adamczak wykopujący z ziemi trzystukilogramowe słupy oddziałowe. Spałem wtedy w blaszanym (!) baraku w wiosce Miały na końcu świata, a wieczorami stołowałem się w lokalnej restauracji Borowik, odwiedzanej przez kwiat miejscowej młodzieży, spośród której co rusz ktoś chciał wychodzić ze mną „na solo”. To były czasy…

Ostatnio wróciłem w te strony z moim przyjacielem i webmasterem w jednej osobie. Tym razem wyjazd był znacznie bardziej lajtowy – pojechaliśmy pobyczyć się nad jeziorkami w Sierakowie, a na solo wychodziliśmy jedynie przed świtem, żeby złapać ciekawe światło. Ujmując precyzyjniej, udało nam się to tylko raz – znacznie lepiej radziliśmy sobie z grillowaniem i zbieraniem kurek (pieprzników jadalnych) w lesie.

Na zdjęciu jezioro Jaroszewskie w Sierakowie.

Kategorie
Aktualności

Kościeliska w wersji mini

Latem Tatry są koszmarnie zatłoczone – na co bardziej popularnych szlakach można odnieść wrażenie, że nie zeszło się z Krupówek. Na szczęście są też mniej popularne, jak np. zielony, wiodący Doliną Olczyską.Ma ona swój wylot w Jaszczurówce, kawał drogi od centrum Zakopanego. Nie prowadzi też do żadnego spektakularnego miejsca (choć można tędy wejść na Wielki Kopieniec – według mnie jeden z najlepszych punktów widokowych w całych Tatrach). Te dwa fakty sprawiają, że nigdy nie ma tu tłoku i można w spokoju nacieszyć się okolicznościami przyrody. Tak się miło składa, że najciekawsza jest dolna część doliny, w odległości krótkiego spaceru od Jaszczurówki. Przybiera formę wąskiego wąwozu, przypominającego najładniejsze partie Doliny Kościeliskiej, tylko bez takich efektownych ścian skalnych. Tuż obok drogi płynie Olczyski Potok, z brzegami porośniętymi upajająco pachnącym lepiężnikiem (ten zapach zawsze będzie mi się kojarzył z Tatrami). Ma nietypową genezę: wpływa nagle w tzw. Wywierzysku Olczyskim, największym w całych polskich Tatrach (do 6 tys. litrów na sekundę!). Wyżej dolina jest sucha i można tam spotkać drzewa bardzo egzotyczne w Tatrach, czyli sosny zwyczajne.

            Ostatnio wybraliśmy się tu o ciekawej porze. Było tuż po serdecznej tatrzańskiej ulewie i dolina na całej długości parowała, oddając powietrzu nadmiar wilgoci. Poziom wody w potoku wzrósł znacząco i nabrała ona lekko ziemistego koloru, jak w Amazonce. Późna pora dnia i ciemne chmury sprawiły, że można było eksperymentować z długim czasem naświetlania zdjęć bez nakładania szarych filtrów. To była jedna z najprzyjemniejszych wycieczek w czasie całego naszego pobytu w Tatrach – znacznie przyjemniejsza niż przepychanie się przez ludzkie mrowisko na Krupówkach godzinę później.

Kategorie
Aktualności

Klasyk z kupy gnoju

Właśnie wróciłem z Tatr Słowackich, za którymi byłem już dość mocno stęskniony. Oprócz ładowania akumulatorów na górskich szlakach pojechałem też kawałek dalej, zrobić zdjęcie, na które już od dawna miałem chrapkę.To klasyczna panorama ruin Spiskiego Zamku (Spišský hrad) z wieżami katedry Spiskiej Kapituły na pierwszym planie. Temat popularny i znany z folderów, więc jego realizacja nie powinna nastręczać większych problemów. Raz już się do niego przymierzałem, ale pogoda była wtedy tak beznadziejna, że dałem sobie spokój z szukaniem punktów widokowych.

            Tym razem wyglądało to bardziej obiecująco. Zatrzymałem samochód przy katedrze i wspiąłem się na przeciwlegle wzgórze. Kompleks sakralny prezentował się stąd rewelacyjnie, ale o zamku nie było mowy – zasłaniał go jeden z budynków. Poszedłem wyżej, aż do miejsca, w którym ruiny wreszcie wyłoniły się zza jego dachu. Zdjęcia jednak nie zrobiłem – tym razem w drogę weszły mi kable linii elektrycznej, efektownie przecinające ruiny w poprzek. Mogłem pójść jeszcze dalej, ale nie miało to sensu – całą scenę zasłaniał tam zagajnik.

            Zafrasowany wsiadłem do samochodu i ruszyłem na dalsze poszukiwania. Na wysokości katedry odbijał wąski asfalt, meandrujący dalej między polami. Po trzech zakrętach w lusterku wstecznym zobaczyłem z grubsza to, o co mi chodziło. Zjechałem w śródpolną dróżkę i wyskoczyłem z samochodu z aparatem w garści, szykując się na strzał dnia. Strzał jednak nie nastąpił: na polu rosła kukurydza, mniej więcej mojego wzrostu. Jak nietrudno się domyślić, uniemożliwiała sensowne kadrowanie, tym bardziej, że chciałem użyć statywu. Trochę już podirytowany ruszyłem dalej ścieżką w pole, szukając jakiegoś wyniesionego miejsca. Znalazłem tylko jedno – dużą kupę gnoju, ponętnie wilgotnego po niedawnych deszczach. Zanim pomyślałem o konsekwencjach, byłem już na szczycie (lepiej zgrzeszyć i żałować…). Podłoże było, powiedzmy, rozchwiane, więc statyw odpadał – pozostała tylko wersja „Old Surehand”. Kolebiąc się na prawo i lewo wykonałem kilka ujęć i wróciłem do samochodu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Efekt widoczny jest na zdjęciu: nie było może jakiegoś spektakularnego światła, ale popołudniowe słońce zrobiło swoje, a w takich warunkach i tak nie rozstawiłbym trójnogu o złotej godzinie. Może powinienem tu przyjechać zimą, kiedy gnój zamarznie?

Kategorie
Aktualności

Z kamerą wśród dżelad

Podczas fotowyprawy do Etiopii będziemy fotografować dżelady. To pewne. Żyją tylko w tym kraju, ale w górach Semien jest ich tyle, że ze spotkaniem nie będzie problemu. Niekiedy pasą się w stadach po kilkaset sztuk i w ogóle nie przejmują turystami (oczywiście jeśli zachowanie tych ostatnich nie odbiega od normy, a normą jest kucanie z aparatem w garści). Co ciekawe, potrafią ich odróżnić od miejscowych, za którymi raczej nie przepadają – szczególnie za dziećmi, rzucających w nie często kamieniami. Najlepsze zdjęcia dżelad można zrobić wczesnym rankiem, gdy wynurzają się zza krawędzi przepaści (śpią na skałach chroniąc się przed drapieżnikami) i pięknie oświetlają je ukośne promienie słoneczne. Choć akurat wtedy lepiej za bardzo się nie zbliżać. Małpa nie ma możliwości szybkiej ucieczki i może zrobić się nerwowa.

            W środku dnia najbardziej typowa czynność dżelad to siedzenie w trawie i posilanie się jej pędami: jedzą tylko rośliny, a ponieważ nie są one zbyt kaloryczne, muszą to robić niemal bez przerwy. Niekiedy monotonię urozmaicają kłótnie – wtedy małpy wrzeszczą, gwiżdżą i ganiają się po skałach, wymachując rękami. Mają wyjątkowo bogaty repertuar słów i potrafią nimi określić około trzydziestu obiektów (w tym człowieka i psa).

            Szefem stada jest samiec dominujący, łatwo rozpoznawalny po jaskrawoczerwonym znamieniu na klatce piersiowej. Jego władza jest jednak pozorna: wystarczy, że podpadnie towarzyszącym mu damom i mogą go zrzucić z piedestału w ciągu jednej chwili. A chętnych na to miejsce nie brakuje…

            Następny wpis będzie za grubo ponad tydzień. Proszę o cierpliwość jeśli nie będę odpowiadał na komentarze ani ich autoryzował.

Kategorie
Aktualności

Od husarów do krasnoarmiejców

Właśnie wróciłem z imprezy Strefa Militarna 2012 w Podrzeczu koło Gostynia. To niesamowite spotkanie grup rekonstrukcyjnych odtwarzających wojska z różnych krajów i okresów historycznych, w znakomitej większości z XX w. (tytułowi husarzy byli na jednym pokazie). Teren miejscowego folwarku podzielono na parcele, w których zaczęły okopywać się poszczególne formacje, przygotowując obozy, odwiedzane w następnych dniach przez tłumy zwiedzających. Najważniejsza była wierność prezentacji: żadnych współczesnych elementów, wszystko dokładnie tak jak w oryginalnym oddziale. Dotyczyło to zarówno wyglądu i wyposażenia obozowiska, jak i strojów samych rekonstruktorów. Do tego stopnia, że chłopaki odtwarzający armię amerykańską w Wietnamie pokazywali mi swoje autentyczne gacie, zdobyte na jakiejś aukcji internetowej (całkiem gustowne zielone bokserki). Mieli też okopy przykryte woreczkami z piaskiem, w których spędzali noce (znacznie zimniejsze niż w Wietnamie). Prócz nich byli tu m.in. przedstawiciele polskich wojsk z rozmaitych frontów, hitlerowcy w różnych odmianach, mołodcy z Armii Czerwonej (też z Afganistanu), a nawet kilku Japończyków.

My uczestniczyliśmy w projekcie Fotomilitary, który doszedł do skutku dzięki przedsiębiorczości i ciężkiej pracy kilku osób, w tym na pierwszym miejscu Sławka Skalskiego. Kilkudziesięciu fotografów z obłędem w oczach biegało od przedstawienia do przedstawienia, próbując zarejestrować szarże piechoty, pokazy sprawności ułanów (i ich koni), wybuchy artyleryjskie i parady unikatowych czołgów, w tym trzech słynnych Shermanów. Dzięki naszym identyfikatorom mogliśmy wychodzić przed szereg i uczestniczyć w akcji prawie jak reporterzy wojenni (oczywiście ze sporymi ograniczeniami). Na mnie największe wrażenie zrobiła rekonstrukcja potyczki z Kampanii Wrześniowej, rozegrana na Dużej Arenie, czyli na polu za wsią. Była to jedna z wielu bitew tamtego strasznego miesiąca: wycofujący się polski oddział, za nim nacierający hitlerowcy, straty po obu stronach i nagłe zwroty akcji związane z przybyciem posiłków pancernych. Walki w zapadających zmierzchu były tak realistyczne, że widzom udzielało się ich napięcie. Przynajmniej mi – po zwycięstwie Polaków i odrzuceniu hitlerowców poczułem, że trochę mi wilgotnieje oko (oczywiście od nadmiernego wpatrywania się w wizjer aparatu).

Ciekawa była też otoczka pleneru. Spaliśmy w dużych wojskowych namiotach: jedni chrapali po nadmiernym spożyciu napojów chłodząco-rozgrzewających, inni na nich cmokali, jeszcze innych wściekało cmokanie (mi na przykład grożono pepeszą), a wszyscy razem trzęśli się z zimna. Organizatorzy zapewnili kilka spotkań z ciekawymi ludźmi, prezentacje sprzętu fotograficznego, kiełbasę oraz wypożyczalnię obiektywów Sigmy. Wszystko to cieszyło się dużym powodzeniem (z lekkim wskazaniem na kiełbasę) i nie pozwalało nam się nudzić. Sami rekonstruktorzy też stanęli na wysokości zadania. Wspomniani wyżej „Wietnamczycy” przygotowali nocną imprezę Napalm Beach Party, z przebojami z lat 60., przy których zgodnie pląsali przedstawiciele wszelkich, nawet w oryginale wrogich formacji.

Taka impreza to świetna okazja nie tylko do cofnięcia się w czasie, ale też do poszerzenia swojej wiedzy militarno-historycznej. Ja na przykład dowiedziałem się, że w czasie szarży kawaleryjskiej trafiony pociskiem koń biegnie jeszcze przez kilkaset metrów (niekiedy nawet ponad kilometr) zanim upadnie. Oznacza to, że atakujący oddział jest praktycznie nie do zatrzymania: można w niego strzelać, rzucać granaty, a i tak dotrze do celu i osiągnie bojowe założenie. Ponoć to właśnie polskiej kawalerii Niemcy obawiali się najbardziej na początku II wojny światowej. Trudno się temu dziwić kiedy wyobrazi się sobie kilkaset koni w zwartym szyku, zbliżających się z prędkością rozpędzonego czołgu.

 

Kategorie
Aktualności

Upadek (moralny i realny)

Ostatni upadek dużego biura podróży nie wywołał u mnie żadnych refleksji, bo od dawna mam wyrobione zdanie na temat branży touroperatorów w Polsce. Polityka ograniczania wolności gospodarczej sprawiła, że środowisko tej działalności jest dalekie od tego, co nazywamy wolnym rynkiem. Aby „chronić interesy klientów” każde nowopowstające biuro musi na dzień dobry wywalić na ubezpieczenie kwotę równą cenie niezłego mieszkania. Skutecznie ogranicza to konkurencję i chroni interesy, ale pod tym względem głównie tych biur, które już istnieją. A wśród nich niestety zdarzają się osoby, które rozkręcają działalność, doprowadzają firmę do upadku w odpowiednim momencie, a za jakiś czas zaczynają to samo pod nowym szyldem. Jak wtedy działa to „chroniące klientów” ubezpieczenie, właśnie teraz obserwujemy.

                Nie jestem prawnikiem, ale nie wiem, co stoi na przeszkodzie, żeby biura podróży otwierane były na takich samych zasadach jak większość biznesów, a ubezpieczenie powrotu grupy do kraju opłacane było przed każdym wyjazdem osobno. Wtedy mogłyby powstawać małe biura o wąskich specjalizacjach (zakładane np. przez pasjonatów, którzy na studiach zjechali pół świata), oferujące przykładowo jeden albo dwa tanie wyjazdy rocznie (bo nie musiałyby przerzucać na klientów kosmicznych kosztów swojej działalności).  A rosnąca konkurencja wymusiłaby niższe ceny usług, ich wyższą jakość oraz – w dłuższym czasie – umożliwiła zmniejszenie składek tego nieszczęsnego ubezpieczenia (im więcej ryb w stawie, tym procentowo mniejszy odsetek chorych). Dziś przykładowy pasjonat, jeśli chce realizować swoje marzenia, może jedynie zapukać do drzwi już istniejącej firmy i działać w jej strukturach. Chyba że przez przypadek jest też rolnikiem, który właśnie podzielił pole w dobrym miejscu i sprzedał je na działki. Ale to chyba dość rzadkie połączenie.

Kategorie
Aktualności

Indianin Zachmurzona Twarz

W jednej ze starych kreskówek Disneya pojawia się postać Indianina o imieniu Deszczowa Twarz: czerwonoskóry kroczy po prerii, a nad nim przesuwa się chmurka zraszająca jego oblicze rzęsistym deszczem (wokół jest słonecznie). Gdybym był Apaczem albo Czarną Stopą, z pewnością dostałbym imię Zachmurzona Twarz – i to bynajmniej nie od ponurego wejrzenia. Zwykle kiedy wybieram się na sesję w plenerze, pięknie świeci słońce, ale tylko do momentu, gdy wyjmę aparat. Wtedy od razy się chowa. Artysta może powiedzieć: fajnie, można zrobić nietuzinkowe ujęcia. Ale ja nie jestem artystą: chcę mieć motyw w słońcu, bo takie najlepiej wyglądają w przewodnikach i gazetach. Klara oczywiście doskonale zdaje sobie z tego sprawę i siedzi za chmurami, zmuszając mnie do upokarzającego sterczenia na planie. Kuriozalnie wyglądało to w Lüneburgu – gotyckim mieście, z zabytkami z czerwonej cegły, pięknie prezentującymi się w słońcu. Przynajmniej tak je sobie wyobrażam: niebo wszędzie było czyste z wyjątkiem okolic słońca, na które szyderczo nasunęła się chmura. Trwała tam kilka godzin – kilka godzin moich przekleństw i wyzwisk. Towarzyszka podróży jak zawsze znacząco pukała się w czoło, ale ja wiedziałem swoje: jak tylko wyjadę z miasta, natychmiast światło powróci. Oczywiście tak się stało: chmura opuściła Lüneburg wraz ze mną. Jestem przekonany, że gdybym został, ona też nie ruszyłaby się z miejsca.

            W sumie to mógłbym na tym robić biznes. Muszę tylko znaleźć klientów, którzy będą mieli dość upalnej, słonecznej pogody i zaproszą mnie do siebie razem z moją lustrzanką… Niezły pomysł, tym bardziej, że zaczyna się lato 😉

            Na zdjęciu gotycki detal z Lüneburga. Jak nie świeci to trzeba przybliżyć się do motywu…

Kategorie
Aktualności

„Może mi pani tą dorzuci Kobietkę tę…”

Historia zatoczyła koło. Za wczesnego młodu na wakacjach u babci zaczytywałem się w „Kobiecie i Życiu”, pochłaniając kolejne porcje „satyry w krótkich majteczkach”. Ostatnio zadzwoniła do mnie miła pani z pytaniem czy chciałbym napisać coś do działu turystycznego tego szacownego periodyku. Pewnie że chcę – może babcia przeczyta 😉 Na pierwszy ogień poszła Bułgaria i jej rozkoszne wybrzeże (numer lipcowy), a na drugi – kilka fajnych pomysłów na urlop w Polsce (numer sierpniowy). Pierwszy tekst już się ukazał, a ściślej – pół tekstu, bo rozwlokłem się jak metalowy gitarzysta upojony swoją solówką i biedna pani Małgorzata musiała robić ostre cięcia. Na szczęście przekaz nic na tym nie stracił. Teraz wspólnie planujemy kampanię wrześniową…

            A na zdjęciu „parking” łodzi rybackich w Łozencu, jednym z nieodkrytych miejsc na bułgarskim wybrzeżu, gdzie można wykąpać się w zatoczce, w odległości 20 m od pełzających żmij.

Kategorie
Aktualności

Czarownice w wielkim piecu

Miałem przyjemność wziąć udział w warsztatach fotograficznych „Czarowne Świętokrzyskie”, zorganizowanych przez Digital Foto Video, a raczej jej niezłomnych redaktorów i prowadzonych przez miejscową czarownicę (z licencją!). W programie były m.in. ruiny zamków (sztuk trzy), wielki piec, czyli labirynt fotogenicznych rur, wihajstrów i wąskich pasaży oplatających gigantyczne kominy, dostojne –arze w klasztorze w Wąchocku (wirydarz, refektarz, kapitularz) oraz mgliste wschody słońca na podmokłych łąkach. Te ostatnie wiązały się ze wstawaniem o 3.10, żeby zdążyć na najlepsze światło – na szczęście można było potem odespać w minibusie, bo czarownica miała chrypę i za dużo nie mówiła 🙂

            Atmosfera była rewelacyjna, jak zwykle podczas spotkań ludzi, którzy dzielą wspólną pasję. Na końcu każdy wytypował kilka swoich zdjęć, a prowadzący zorganizowali konkurs połączony z omawianiem każdego kadru. Zabawa była świetna, o czym może świadczyć fakt, że nikt nie wyemigrował do sąsiedniej sali, w której akurat w TV leciał mecz Polska–Czechy.

            Parafrazując powiedzenie „jeden widok wart tysiąca słów” po warsztatach nasunęło mi się spostrzeżenie: „jedno spotkanie w realu warte tysiąca spotkań online”.

            Na zdjęciu dolina Kamiennej w okolicach Wąchocka, sfotografowana w czasie gdy normalni ludzie jeszcze śpią.