Wizytę w Kambodży zaczęliśmy od wysokiego „A”, czyli od symbolu kraju, Angkor Wat – najwspanialszej hinduistycznej świątyni na świecie. Ponoć do jej zbudowania zużyto ponad 5 mln ton kamienia, mniej więcej tyle co przy piramidzie Chefrena w Gizie. Zrobienie zdjęć świątyni o odpowiedniej porze wymagało pewnych zabiegów, a najważniejszym było znalezienie kumatego kierowcy tuk-tuka, który nas tu przywiezie. Na szczęście sam się znalazł, kiedy tylko wysiedliśmy z autobusu w Siem Reap. Z doświadczenia wiem, że jak ktoś szybko się pojawia i oferuje swoje usługi, to potem będą z nim same kłopoty, ale widocznie w Kambodży to nie działa. Pan Khemra okazał się być świetnym fachowcem, przede wszystkim punktualnym, dzięki czemu następnego dnia przed świtem zameldowaliśmy się w najsłynniejszym punkcie widokowym Azji Południowo-Wschodniej. Nie tylko my się zameldowaliśmy (widocznie dobrych tuktukarzy jest tu więcej):
Tak naprawdę, punkty widokowe są dwa, na brzegach dwóch niewielkich sadzawek przed wejściem do kompleksu. Zacząłem od prawej, a efekt był całkiem całkiem:
Gorzej było z lewą sadzawką – obsiadł ją taki tłum, że nie miałem gdzie rozstawić statywu. Nie pozostało nic innego jak zajść towarzystwo od tyłu i umieścić w kadrze:
Później słońce zaczęło zasuwać po niebie i nie było już czego tu szukać. Następnych kilkanaście godzin spędziliśmy odwiedzając inne obiekty Angkoru (przydał się tuk-tuk pana Khemry, bo odległości między nimi mierzy się w kilometrach), a ponownie pojawiliśmy się tu przed zachodem słońca. Najpierw obeszliśmy wnętrza, gdzie można spotkać boginie wyrzeźbione na ścianach…
… i ich żywe odpowiedniki:
Jeszcze ciekawsze było podziwianie mnichów, pięknie komponujących się na tle szarego muru:
Trochę mnie martwiło słońce, od dłuższego czasu schowane za chmurami, ale w odpowiedniej chwili – tuż nad linią horyzontu – zrobiło co trzeba i zalało świątynię kapitalnym światłem:
Zrobiłem kilka zdjęć, szykując się na dalszą fotograficzną ucztę. Postanowiłem podejść bliżej, okrążając sadzawkę. W połowie drogi usłyszałem przeciągłe „fiuuuuuuuuuu!”. Pomyślałem, że znowu jeden ze strażników gwiżdże na jakiegoś białasa, który wlazł gdzie nie trzeba. Poszedłem dalej…
– Fiuuuuuuuuu! – to było do mnie.
– Co jest? – spytałem strażnika, który stał w pobliżu uśmiechnięty od ucha do ucha z gwizdkiem na szyi.
– Closing time, sir.
Jak to „closing time”? Przecież ja tu robię zdjęcia! Postanowiłem udać, że wracam do wyjścia, a za krzakiem zrobiłem w tył zwrot i – niewidoczny dla strażnika – poszedłem z powrotem. W końcu nie takich wywodziło się w pole…
– Fiuuuuuuuuuu! – drugi strażnik. Jeszcze szerzej uśmiechnięty:
– Closing time, sir.
– *&^%)(*^%%#%@$%!!!!
Nie było wyjścia, trzeba było wracać. Strażnicy byli sprawni i nikt im się nie wymknął:
Po opuszczeniu terenu świątyni poszedłem groblą za fosę, która otacza cały kompleks. Światło już nie było lepsze, ale ta żółta chmura była teraz dokładnie nad Angkor Wat… Cóż, nie można mieć wszystkiego.