„Take care” – mruknęła urzędniczka żegnająca nas na granicy ghańsko-togijskiej. To były czasy, kiedy w Togo rządził niejaki Eyadéma – najdłużej sprawujący władzę dyktator afrykański (pobił nawet samego Mobutu). O jego rządach już wtedy mówiono, że nie należą do, hmm… najbardziej przyjaznych obywatelowi. Już samo przejście graniczne było mocne: z obu stron prowadziła do niego laterytowa droga przebijająca się przez pola prosa i szeroka na jeden samochód. Na szczęście po zagłębieniu się w togijski interior okazało się, że żadne specjalne „taking care” nie jest potrzebne. Zupełnie normalny kraj, zwyczajnie wydający wizy (chociaż w ambasadzie w Akrze musieliśmy chwilę poczekać, bo urzędnicy oglądali mecz… ŁKS Łódź – AS Monaco) i tylko z niewielkimi dziwactwami, jak np. brak transportu publicznego. Zastępowały go prywatne minibusy, których kierowcy byli chyba notorycznie naćpani, bo nikt o przytomnym umyśle by tak nie jeździł.
Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy w Togo, były góry Klouto, a w zasadzie zielone pagórki, znane z pięknych, wielobarwnych motyli. Szybko pojawił się przewodnik, który obiecał, że wszystkie motyle pokaże nam jutro w dżungli jak na dłoni. Dotrzymał słowa, chociaż trochę inaczej niż myśleliśmy – rano czekał przed hotelem z gablotą, do której przyszpilone były nieszczęsne owady. A żebyśmy się nie czepiali to na dłoni też pokazał, chociaż na motyla to nie wyglądało:
Nie czepialiśmy się. I tak było fajnie. Nasz cicerone najpierw zaprowadził nas do swojej wioski…
… a potem zręcznie wyszukiwał w poszyciu różnych ciekawych roślin, jak młody ananas…
… czy przepiękne orchidee:
Togo jest długie i wąskie – na tyle, że na północ prowadzi tylko jedna szosa. Każda przerwa w podróży wyglądała tak samo. Wychodziliśmy z busa i byliśmy otaczani przez dzieci wrzeszczące „le blanc!”, (czyli francuski odpowiednik angielskiego „whiteman!”):
Dzieci krzyczały też „daj!” i dotyczyło to czegokolwiek – gdybyśmy chcieli spełniać te żądania to już na pierwszym postoju zostalibyśmy bez gaci.
Moim marzeniem było odwiedzić dolinę zamieszkałą przez lud Tamberma, znany z tego, że buduje swoje chaty na kształt glinianych zamków. Oczywiście w celu obronnym. Można się z tego podśmiechiwać, ale podobno podczas kolonizacji Togo przez Niemcy zdarzały się przypadki oblężeń wiosek przez niemieckie oddziały, z których miejscowi wychodzili obronną ręką. Przykład takiego „zamku” i jego mieszkanki poniżej:
Szef wioski był bardzo kontaktowy i na odchodnym dał mi nasiona baobabu. Zapytałem co zrobić, żeby wyrósł, na co otrzymałem odpowiedź, że to bardzo proste: wsadzić w ziemię, podlać i zasilić kupą słonia. Po powrocie do kraju zastosowałem się do tych zaleceń w dwóch trzecich. Niestety nie wyrósł.
2 odpowiedzi na “To go to Togo”
Mam nadzieję iż Wasz cicerone nie kazał Ci tego zjeść … Choć nie wiem czy nie dostałeś tego na śniadanie w sałatce …
Może dostałem, ale tam z założenia nie jada się sałatek, ani nic surowego, co nie ma grubej skórki…