Minął ponad miesiąc od naszej pierwszej bliskowschodniej fotowyprawy. Miło wrócić myślami do bajecznych kolorów i zniewalających pejzaży pięknej Jordanii (to jeden z plusów bycia fotografem – wyjazdy nie kończą się dla nas kiedy wracamy do domu: zgrywając, obrabiając, pokazując znajomym zdjęcia nadal jesteśmy na fotowyprawie i przeżywamy wszystko od nowa).
Fotograficzną akcję zaczęliśmy na górze Nebo, na której biblijny Mojżesz dokonał żywota.
Początek był dość, hmm… kontrowersyjny. Wiatr na szczycie prawie przewracał autobus, a wyjście na zewnątrz stanowiło akt heroizmu. Na szczęście w okolicach świtu trochę zelżał (albo tak sobie wmawialiśmy) i w co bardziej osłoniętych miejscach można było nawet rozstawić statyw. I całe szczęście, bo pierwsze promienie słońca wspaniale oświetliły izraelski brzeg Morza Martwego:
Nad samym „morzem” już nie wiało i temperatury były bardziej przyjazne (zawsze jest tu o kilkanaście stopni cieplej niż w Ammanie). Z przyjemnością zrobiliśmy sobie fotostop u wylotu kanionu Mudżib:
Po nasyceniu oczu widokami i kart pamięci zdjęciami wypiliśmy obowiązkową herbatkę i ruszyliśmy dalej, do rezerwatu przyrody Dana. To największy obszar chroniony w Jordanii. Żyją tu różne niebezpieczne zwierzęta:
Oddalenie od cywilizacji sprawia, że nie ma zanieczyszczenia świetlnego i można się pokusić o nocne fotografowanie bez obawy, że wyjdzie nam pomarańczowe niebo (jasny pierwszy plan to sprawka Łysego):
Następnego dnia dotarliśmy do Petry. To jeden z siedmiu nowych cudów świata, na równi z takimi tuzami jak Machu Picchu i Wielki Mur Chiński. Widok różowego Skarbca wyłaniającego się spomiędzy skał dobrze jest znany podróżnikom i fanom Indiany Jonesa:
Petra to także żyjący tu ludzie, którzy mają uciechę z turystów zostawiających u nich pieniądze, a turyści mają uciechę robiąc im zdjęcia. Panowie fotografowali panów…
A panie – panie (oczywiście inne konfiguracje też się zdarzały 🙂 ):
Petra jest magiczna o każdej porze, ale najbardziej po zmroku. Prawdziwym hitem było nocne przejście wąwozem Siq, oświetlonym setkami świeczek w papierowych torebkach:
Celem był ponownie Skarbiec (który niedawno okazał się być grobowcem). Raz na kilka dni odbywa się tu przedstawienie typu światło-dźwięk. Plac przed Skarbcem oświetlany jest takimi samymi świeczkami jak wąwóz, a skalne ściany odbijają dźwięki rzewnych melodii (i nagrane głosy baranów). Wrażenia niezapomniane:
Drugim hitem Jordanii jest Wadi Rum – jedyna w swoim rodzaju pustynia piaszczysto-skalista:
Miejsce to upodobali sobie miłośnicy pięknych widoków, wspinacze, a także – jako pierwszy – Lawrence z Arabii, który prawie sto lat temu przyczynił się do wypędzenia stąd Turków. I oczywiście fotografowie z Lechistanu, którym niestraszne były wertepy pokonywane w podskakujących Land Cruiserach, tumany kurzu wzbudzane przez powyższe oraz dość szokujące różnice temperatur. Niektórzy dla idealnych kadrów potrafili nawet wspinać się na pionowe skały:
Tradycyjnie popularnością cieszyły się czworonogi. Pęknięta opona w jednym z samochodów stała się świetnym pretekstem do polowania na wielbłądy:
Z kozami było łatwiej, bo same przyszły. Pewnie lubią być fotografowane:
Wadi Rum było najdalej na południe wysuniętym miejscem na trasie. Wracając do Ammanu zajrzeliśmy jeszcze do zamku Karak, zbudowanego przez krzyżowców i zdobytego przez wojska Saladyna po oblężeniu, które trwało… osiem miesięcy:
Na koniec wróciliśmy nad Morze Martwe. Tu grupa podzieliła się: jedni zażywali kąpieli, inni zasadzili się na zachód słońca, a jeszcze innym udało się połączyć przyjemne z… przyjemnym. I o to chodzi 🙂
W Jordanii byliśmy pierwszy raz, ale pewnie nie ostatni. Jest zbyt piękna i zbyt przyjazna, żeby tak ją zostawić…